Witam!!!
Przez ostatnie 17 dni dane mi było totalnie oderwać się od wszelkich ważnych i pilnych spraw i powędrować z plecakiem po pięknych Beskidach. :-)
Trasa nasza zaczęła się 30 kwietnia w Zagórzu. W nocnej rzeźni relacji Warszawa Wschodnia - Zagórz jak zwykle był sajgon, bowiem PKP tradycyjnie zostało zaskoczone długim weekendem. Na szczęście ciągle funkcjonuje wynalazek rezerwacji przedziałów... ;-)
Z Zagórza ruszyliśmy poprzez piękne pogórza leśno-polnymi drogami w kierunku Morochowa. I od razu pierwsza rada - NIE WARTO podjeżdżać busami w góry. Trasy z Zagórza, Sanoka czy Leska na południe są na tyle piękne, że nie należy ich omijać. Poza tym niewielka wysokość wzniesień pozwala stopniowo nabrać kondycji... :-)
I jeszcze uwaga - na mojej wcale nie najstarszej mapie Bieszczadów jest zaznaczony zły przebieg szlaku niebieskiego idącego z Sanoka. Schodząc do miejscowości Granica szlak biegnie w rzeczywistości do skrzyżowania dróg, a potem wali szosą do Morochowa (na mapie robi dziwny skręt na wschód po czym kilometr dalej spada do miejscowości równolegle do rzeczywistego przebiegu, a później do Morochowa idzie okolicznymi wzgórzami).
Spaliśmy powyżej Zawadki Morochowskiej w pięknej dolince. Następnego dnia trasa biła rekordy malowniczości wiodąc przez wzgórza nad Bukowskiem, Wolę Piotrową i wspinając się na południowe stoki Bukowicy, aby żółtym szlakiem opaść w dolinę Wisłoka. Tak weszliśmy w Beskid Niski. Po drodze spotkaliśmy grupę warszawskich SKPB-oli na czele z Adamem Panasikiem, którzy podpowiedzieli nam uroczą polankę na nocleg. Sami gnali do Rzepedzi, aby następnego dnia zdążyć na ześrodkowanie rajdu "Beskid Niski" w Dołżycy.
Kolejny dzień to trasa przez Kanasiówkę do Jasiela. Już w samym Jasielu znowu minęliśmy kilku plecakowców usiłujących jeszcze tego wieczora dotrzeć do Dołżycy na ześrodkowanie. Zapytali mnie wtedy uczestnicy mojej grupy czemu my tam nie idziemy. Dobre pytanie... Może przede wszystkim dlatego, że ja w Beskidzie Niskim szukam czegoś, co jest odwrotnością kilkusetosobowego spędu i gigantycznej imprezy? Dzięki temu jakoś mi nie po drodze z ześrodkowaniami tego rajdu - i to już od 11 lat, od kiedy tylko zacząłem w maju jeździć z gitarą i namiotem w Beskid Niski. Aczkolwiek podobno są to imprezy z roku na rok coraz bardziej udane... :-)
Nestępnego dnia przechodząc przez Kamień było jak w słowach piosenki:
[i]"Jakże słonecznie się nagle zrobiło
- choć las nas straszył niepogodą.
Jaśliskie ciepło wciąż nam sie śniło,
bo z każdym rajdem tu drogi wiodą. (...)"[/i]
Jak już doszliśmy - piosenka leciała dalej:
[i]"(...) Tutaj pan Lorenc w drzwiach wita gości,
tutaj w schronisku nasz drugi dom. (...)"[/i]
Jakoś nam sie poszczęściło - ledwo doszliśmy do schroniska rozpetała sie burza ("Tu nie doścignie nas burzy grom..."), której odległe grzmienia poganiały nas w czasie zejścia z Kamienia. I padało przez cały wieczór i następny dzień... A następnego dnia nie zmieniliśmy lokalu - ot, tylko PKS-em podjechaliśmy do Bóbrki, po zwiedzeniu której i spacerze do Wietrzna (drewniany kościółek) wróciliśmy do schroniska.
Następny dzień to trasa do Ropianki. Już trzecia noc pod dachem... :-) Ropianka miała być czynna do końca długoweekendowego tygodnia, ale prowadzący chatkę z braku turystów postanowili ją zamknąć wcześniej i skoro świt wracać do Warszawy - nasze przybycie zmieniło im plany i zostali jeszcze jeden dzień. W chatce dosłownie minęliśmy się w drzwiach z kursowym "Przejściem" mojego macierzystego koła. Pozdrowienia i uściski, kilka wspólnych piosenek odśpiewanych gromkim głosem i parząca w podniebienie sałatka ze świerzych pokrzyw. Potem tamta grupa poszła na PKS do domu (choć jedną osobe udało nam sie przechwycić na jeden dzień). Beskid Niski z każdym dniem pustoszał...
Kolejny dzień i... znowu nocleg pod dachem. W Hucie Polańskiej skusiła nas cena i luksusy za to oferowane. Prywatne schronisko z dostępem do świetnie wyposażonej kuchni i ciepłym prysznicem za jedyne 15 złotych. Dodatkowo sympatyczny młody prowadzący, który przyszedł i przegadał z nami pół wieczora. Niestety zapomniałem się go zapytać o potwierdzenie lub zaprzeczenie brzydkich plotek, jakoby to z jego inicjatywy zlikwidowano schronisko PTSM w pobliskich Polanach. Zatem ta zagadka ciagle czeka na rozwiązanie... :-)
Następny dzień upłynął nam pod znakiem dyskusji o przebiegu szlaku niebieskiego przez Dolinę Ciechani. Sprawa jest stara - pewnego roku dyrektor Magurskiego Parku Narodowego uznał, iż piękna dolina Ciechani jest za ładna dla oka turystów i motywując to dobrem dzikiego ptactwa postanowił przenieść szlak na nieciekawe i zalesione pasmo graniczne. Wybuchły protesty - zaczął oddział PTTK w Jaśle (na czele ze Ś.P. kol. Wałachem), a potem protestowały wszystkie środowiska turystyczne w Polsce - sam jako Przewodniczący Komisji Akademickiej wysyłałem pismo w tej sprawie. Milczała tylko... Komisja Turystyki Górskiej ZG PTTK - czyli ciało najbardziej uprawnione do zabrania głosu. Zresztą - jak pokazuje całe moje doświadczenie - milczenie w podobnych sprawach jest główną specjalnością KTG. Podobno w Radzie Naukowej Parku jest nawet jeden z członków KTG, który... poparł zmiany (tak przynajmniej napisał dyrektor MPN w swojej odpowiedzi na moje pismo). Czy ów kolega miał legitymację KTG do reprezentowania jej w tej sprawie - nie wiem. Wiem tylko, że sytuacja ta skłóciła oddział jasielski z KTG, a samej Komisji wystawiła w środowisku jak najgorszą ocenę.
Stanęło jak zwykle na niczym - nadgorliwy dyrektor nadal szlak chce przesunąć, ale od kilku lat tego nie robi. Szlak jest odnawiany niejako nielegalnie przez kolegów z Jasła. Totalna paranoja. Naszej grupie dało to temat do dyskusji na cały dzień... :-)
Na nocleg wylądowaliśmy pod Dębim Wierchem w górnej części prześlicznej doliny Radocyny. Popijając herbatę z wody z Wisłoki, która koło naszych namiotów miała postać malutkiego potoczku przedzierającego się przez podmokłe łąki pokryte kwitnącymi kaczeńcami uznaliśmy, iż jest nam dobrze... :-) W swojej niewielkiej zgranej grupce, przy małym ognisku, najedzeni po same gardłodziurki śpiewaliśmy i graliśmy piosenki turystyczne. Poczucie szczęścia szybko nas jednak opuściło, gdy w nocy temperatura spadła do -10 stopni... :-)
Kolejnego dnia przeszliśmy przez Jaworzynę Konieczniańską i postanowiliśmy zrobić biwak leśny. Na przełęczy Regetowskiej odbiliśmy od granicy i po 100 metrach znaleźliśmy w jarze nad potokiem wyśmienitą półkę na której stanęły dwa namioty (była nas szóstka), a po drugiej stronie potoku rozpaliliśmy ognisko. Śliczne miejsce.
Następny dzień to Wysowa i jej atrakcje - wody, knajpa łemkowska i "Pan Kalendarz" (ci co byli wiedzą o co chodzi, a co nie byli - muszą pojechać). Nocleg w Ropkach, gdzie lada dzień rozpocznie się wyrąb lasów pod trasy narciarskie z Ostrego Wierchu. Kolejna porażka środowiska turystycznego...
Następnego dnia z Hańczowej odjechała większość grupy i zostaliśmy sami z Kalinką. Nie zazdrościliśmy tym co muszą wracać - choć i tak przedłużyli wyjazd ile się dało (był już wtorek następnego tygodnia po długim weekendzie). Nas czekało jeszcze 5 dni w górach.
Szliśmty przez piękną dolinę Czertyżnego, a potem fatalnie wyznakowanym czerwonym szlakiem do Mochnaczki. Tam porzuciłem szlak, gdyż wejście na Huzary jest możliwe dużo fajniejszą drogą niż czyni to szlak. Na Huzarach zaczął się odcinek totalnie zastonkowiony. W adidaskach i dresikach kręciło się mnóstwo kuracjuszy z pobliskiej Krynicy. Las totalnie zasikany, przy ścieżkach śmieci. Przez Górę Parkową dotarliśmy do Krynicy, gdzie przezornie kupiliśmy bilet z miejscówką na sobotę do domu i znaleźliśmy nocleg w uroczej kwaterze z pościelą, ogólnodostępną kuchnią i cieplutkim prysznicem 24h/dobę za jedyne 15 złotych od osoby (30 zł za pokój dwuosobowy). Szok!
Następnego dnia podarowaliśmy sobie odrobinę luksusu i po przejściu szlakiem do Czarnego Potoku na Jaworzynę Krynicką wjechaliśmy gondolą. A co mi tam... :-)
Potem krótki przeskok na Łabowską. Tam rozgościlismy się na trzy długie dni. I teraz niestety musiałem troszeczkę przypomnieć sobie sprawy dyskutowane i na naszym forum i na preclu i kilka rzeczy posprawdzać.
1) Hala Łabowska - kuchnia nadal wegetariańska (ściślej: laktowegetariańska - czyli z mlekiem i przetworami mlecznymi, ale bez jajek). Zupy po 4-5 zł, dania główne po 4-7 zł. Tanio i smacznie. Pieką własny chleb - pychota (wyżebrałem bochenek do Warszawy) - sam też piekę chleb (swego czasu codziennie przez pół roku), ale oni dodają jakiś specjalnych ziół i wychodzi coś naprawdę niezwykłego. Kalinka zapisała co to jest i zamierzamy spróbować. :-) Nocleg - 20-25 zł. Atmosfera - bardzo życzliwa dla turystów. Wrzątek - co łaska (skrzyneczka obok bufetu) - może przez to taki tani, że nie trzeba amortyzować linii energetycznej (ROTFL!!!). Niestety prysznic letni, choć widok z kabiny prysznicowej rekompensuje wszystkie niedogodności. Obiekt czysty i zadbany.
Sama Łabowska - mimo tego, że do wegetarianina mi daleko - jest ciekawą odmianą wobec innych schronisk. W sumie odważny ruch spółki moim zdaniem się sprawdził. Widać, że dzierżawca ma pomysł na ten obiekt, choć odbiega on od standardowego wyobrażenia schroniska. Moim zdaniem dopóki będzie on spełniał swoją rolę - warto go wspierać.
2) Bacówka nad Wierchomlą - to schronisko (a raczej jego nowy dzierżawca) nie dawno obudziło kontrowersje za sprawą postu Pawła Golemana. Nie mogłem zatem tam nie pójść... :-) Nowy dzierżawca - bardzo życzliwy. Wpadka, która opisywał Paweł - mimo że ewidentna - mam nadzieję, była jednorazowa. Odpowiedź dzierżawcy na preclu (delikatnie pisząc - niegrzeczna) była absolutnie nieadekwatna do człowieka jakiego zobaczyłem w realu (sypmpatyczny człowiek). Dziwne...
Bufet przyzwoity - jest wybór i jedzenie jest dosyć smaczne. Jednak sporą wadą są ceny. Talerz zupy kosztuje 8 złotych, łazanki z kapustą (zwykłe danie barowe) - też 8, a porcja gulaszu - 20. Dwa razy drożej niż na Łabowskiej. IMHO - przegięcie. Za obiad dla dwóch osób wychodzi 32 złote. Jak dodamy nocleg po 20 i cenę śniadania, to za pobyt w schronisku dla parki wychodzi prawie stówa. Dużo za drogo... Wrzątek co prawda jest bezpłatny, a kibelki czyściutkie. Zatem podsumowując powiem tak - dzierżawca "czuje bluesa" i jest w porządku. Jedyne na co warto by mu zwrócić uwagę to na ceny w bufecie, co koledze Kalarusowi niniejszym przedstawiam.
I jeszcze jedna ciekawostka:
Dzierżawca Hali Łabowskiej Michał "Drzewo" Wałęga opowiedział mi ciekawą historyjkę. Otóz na Święta Bożego Narodzenia do schroniska nie zagląda pies z kulawą nogą. Zatem Michał rozpuścił obsługę do domów i został sam. Siedzi sobie spokojnie w schronisku, śniegu napadało po dach... W pierwszy dzień po świętach o siódmej rano budzi go telefon ze spółki - "Gdzie Pan jest? Czemu schronisko jest zamknięte???". Ups...
Co się okazało? Ktoś poprzedniego dnia zadwonił do GOPR'u, że stoi pod schroniskiem, a ono jest zamknięte i żeby GOPR go zwiózł. GOPR zadzwonił do spółki i tak poszło.
Michał przerażony posądzeniem wybiegł zatem przed schronisko, a tam zero ludzi i zero śladów jakiejkolwiek bytności człowieka. GOPR chyba wyczuł, że coś jest nie tak, bo też nie przyjechał. Okazało się, że to był kawał. Takie to historie czekają dzierzawców...
I tak nadeszła sobota. Zwlekliśmy się z Łabowskiej i spokojnie poszliśmy do Rytra. Tam stołowaliśmy się w Domu Turysty PTTK - rosół po 3,40 i micha pierogów (25 pierogów mieszanych) po 19,50 - sympatyczne miejsce. :-)
O 16:55 mielismy ekspres do domu. I tak w sobotę przed północą wszedłem w progi swojego mieszkania. Dopiero tam się dowiedziałem, że wybory parlamentarne jednak będą we wrześniu, a w poniedziałek do pracy muszę iść na piechotę, bo na Zamku Królewskim jest szczyt Rady Europy i pół miasta jest zamkniętę.
Ja chcę znowu w góry!!!!!!!!!!!!!
Pozdrawiam,
Łukasz